Opowieść o lesie
Usiadłem na jednej z ławek ustawionych pomiędzy Pałacem Kultury a stacją metra Centrum. Ubrany byłem tego dnia w niebieską marynarkę w białą kratkę. Nacisnąwszy kapsel otworzyłem butelkę soku Frugo. Miał bodajże kolor zielony. A może inny? To akurat nie ma żadnego znaczenia dla dalszego ciągu historii. Po chwili dosiadł się do mnie jakiś dziad. Piszę dziad, gdyż inaczej się go nazwać nie dało. Miał długą, brudną i nieharmonijnie rosnącą brodę. Łączyła się ona z bujną, tłustą czupryną. Ubrany był w wymiętoszoną koszulę i mocno przetarte dżinsy. Oprócz tego nie miał na sobie nic, nawet butów. Dzięki temu mogłem zaobserwować, że ma długie paznokcie i brudne stopy. Trudno było ocenić, ile ma lat. Najbardziej charakterystyczny był w nim uśmiech; uśmiech szczęśliwego człowieka. Jeśli myślicie z tego opisu, że wyglądał jak hipis, to jesteście w błędzie. Wglądał jak…
No, właściwie to jak nikt.
– Pan z Warszawy? – spytał niespodziewanie.
– Tak – odparłem lekko zmieszany – dokładnie ze Śródmieścia.
– Ja jestem z Woli – kontynuował swoje. Mówiąc to nawet nie patrzył mi w oczy. – Ładnie tu, prawda?
– Czy ja wiem? – burknąłem i spojrzałem na moje Frugo.
– Ja wiem. – Gdy mówił, to jego głos był wolny i rozmarzony. – Kiedyś tego nie doceniałem. Myślałem, że Warszawa jest brzydka. Zrobił na chwilę przerwę, by chrząknąć. – Właściwie to myślałem, że wszystkie miasta są brzydkie. Nie chciałem w nich żyć.
– Wolał Pan mieszkać na wsi? – niechętnie pociągnąłem temat.
– Pan mnie nie zrozumiał – mówiąc to zaczął szybko gestykulować rękoma. – Ja uważałem również, że wsie są brzydkie. Ja generalnie miałem cywilizację za brzydką. Czy interesuje Pana moja historia?
– Zupełnie nie! – odparłem trochę niegrzecznie. Zaczynałem mieć już dosyć tej głupiej rozmowy.
– Marzyłem o tym, żeby żyć w lesie – nie zważając na moją odpowiedź, nadal pierdolił swoje. – Ale nie w takim, który jest kontrolowany przez człowieka. Pragnąłem zamieszkać w lesie, w który człowiek zupełnie by nie ingerował. Tam, gdzie jest sto procent natury, i tym samym zero procent społeczności.
– Kurwa, to jakiś wariat! – pomyślałem sobie.
On chyba zupełnie nie zdawał sobie sprawy z mojej opinii o nim. A może zdawał sobie sprawę, tylko miał ją w dupie. Mówił, żeby mówić, nie po to, by mnie zadowolić. Oczy zaczęły mu się kołować. To była istna mina psychola.
– Dusiłem się wśród tych ludzi, wśród ich przywar, wśród ich myśli. Wszak oni myśleli, zamiast czuć. – Nieco zniżył głos. – Nie lubiłem ludzi, gdyż uważałem, że robią złe rzeczy. Natomiast zwierzęta i rośliny nie robią niczego złego. Tak bardzo chciałem odnaleźć taki las, w którym panowałaby prehistoryczna dobroć.
Słysząc te schizy, nie mogłem już wytrzymać. Musiałem zareagować. – Sorki, ale tych marzeń nie dało się spełnić. Ludzkość zajęła już cały glob i nie ma nawet jednego milimetra, na którym nadal panowałaby prehistoria – powiedziałem szorstkim głosem. A w myślach dodałem: – Kurwa, weź pan psychotropy.
– Kiedy właśnie – mówił coraz to bardziej nawiedzonym głosem – taki las istnieje i to nawet nieopodal Warszawy. Kiedyś dostałem mapę prowadzącą do niego. Nie pamiętam, jak znalazła się w moich rękach.
– Nie pamiętasz, szajbusie, gdyż jej nie było – pomyślałem sobie. Wolałem jednak, żeby te myśli nie zostały wypowiedziane na głos.
– Z mapy wynikało, że las jest bardzo blisko, ale ludzie nie mogą tam dojść, gdyż droga jest bardzo kręta i skomplikowana. – Kiedy to mówił, słońce zaczęło mocniej świecić. Dziwak, przypuszczalnie nie zwrócił na to uwagi.
– Postanowiłem, że zamieszkam w tym lesie i będę tam żył zupełnie nie myśląc. Będę czuł, że jestem szczęśliwy i dobry, ale zupełnie nie będę myślał. Myśli tworzą zło. Tak wtedy myślałem. Pewnego dnia, nie pożegnawszy się z nikim, odszedłem do tego lasu. Był bardzo piękny; trawa była tam miękka, a drzewa wysokie.
– Jakie to były drzewa? – spytałem, jakbym liczył na odpowiedź. – Nie wiem, bo nie myślałem o tym. Te podziały dendrologów były dla mnie niepotrzebnym wysiłkiem intelektu. – Na chwilę zamilkł, po czym mówił nadal swoje: – Jadałem leśne owoce, piłem wodę z leśnych źródełek. Starałem się czuć, lecz zupełnie nie myśleć.
– Czy były w tym lesie jakieś zwierzęta? – Wstyd się przyznać, ale chyba zaczynałem być zainteresowany.
– Były, a ja czułem, że je lubię. Nawet jak wyrządzały mi krzywdę, to nie miałem pretensji. Nie wyrządzały jej z tego powodu, że były złe. Nie mogły być złe, bo nie myślały. Kiedy to mówił, zdjąłem marynarkę. Było ciepło. – Jednak z czasem zaczęło mnie nachodzić jakieś pragnienie – w tym momencie posmutniał – pragnienie, by komuś opowiedzieć o moim nowym życiu. Zdałem sobie sprawę, że jestem w tym lesie samotny. Ta samotność to było okropne uczucie. Kiedyś nie lubiłem ludzi, a teraz już wiedziałem, że są mi potrzebni.
W tym momencie przechodziły obok nas trzy laski, ubrane chyba w legginsy. Skoro nie zwróciłem uwagi, czy są w legginsach czy nie, to musiałem być naprawdę wciągnięty w tę opowieść.
– Po za tym – mówił – zacząłem wątpić w moje dobro. Nie było we mnie zła, ale czy to już wystarczyło, żeby mówić o dobru. Nie miałem w sobie nienawiści, ale to tylko dlatego, że nie miałem kogo nienawidzić, nie czułem zazdrości, ale nie miałem czego zazdrościć. Nie byłem pyszny, ale też nie miałem powodów do pychy. Może dobro nie występuje bez zła, może są sobie nawzajem potrzebne? Może dobrym można być tylko w świecie ludzi? Jednak nie to było najważniejsze! – dumnie uniósł głowę. – Najważniejsze było, kiedy uświadomiłem sobie, że chociaż miałem w tym lesie nie myśleć, to jednak myślę, i to bez przerwy! Myślę o niemyśleniu. W tym lesie nie było nawet sekundy, żebym nie myślał. Chodziłem po nim rozmyślając i nawet o tym nie wiedziałem. Cały mój pogląd rozpadł się niczym bańka mydlana. W tej sytuacji musiałem wracać do miasta. I wie pan, jak tutaj wróciłem, to poczułem się naprawdę szczęśliwy. Szczęśliwszy niż w tym głupim lesie. Zamilkł na chwilę. Jego twarz robiła wrażenie całkowicie odprężonej. Już miałem mu pogratulować ciekawej historii, lecz nie zdążyłem. Podskoczył jak oparzony i wykrzykując: „Kocham ludzi! Kocham cywilizację! Kocham Warszawę!”, odbiegł w podskokach. Tyle go widziałem.
– Pojeb – pomyślałem sobie – ale niepotrzebnie byłem do niego początkowo źle nastawiony. Ta historia była całkiem fajna. Wypiłem resztki Frugo i podniosłem się. Następnie poszedłem na placyk przed metrem. Gdy zauważyłem ten tłum ludzi wokół mnie, to zrobiło mi się jakość lekko na sercu.
– Ja też kocham ludzi! Kocham cywilizację! Kocham Warszawę! – chciałem wykrzyczeć z siebie w wielkiej radości.
Teraz już wiedziałem, jak bardzo mądra była ta historia.
Marek Adam Grabowski
Warszawa 2014
Przegląd Filozoficzno-Literacki nr. 1(41) 2015