Kościół w Zen
Miałem z tym problem, ale w końcu wziąłem się za napisanie tego eseju. Nie było (i nie jest) to dla mnie łatwe. Czuję jednak zbyt dużą wewnętrzną potrzebę, żebym mógł odpuścić. Czytelników może to zaskoczyć, ale zanim stałem się czynnym katolikiem, praktykowałem zen. I właśnie o tym chciałem napisać. Tym się podzielić.
Na wstępie zaznaczę, ze nie pochodzę z jakiejś specjalnie religijnej rodziny. Byłyśmy, jak to ujął w rozmowie ze mną pewien znany Jezuita, „typowymi katolikami”, którzy do Kościoła chodzą rzadziej niż co niedziele, ale częściej niż co święta. Umiałem jednak się pomodlić, znałem podstawy Biblii; nie byłem więc wychowany laicko. Co chyba było jednak najważniejsze, religijność kojarzyła mi się z czymś dobrym.
Pewnym przełomem było pójście do zerówki prowadzonej przez siostry Felicjanki. Zacząłem wtedy rozumieć, że inne rodziny chodzą do Kościoła co tydzień, że modlą się przed posiłkiem. Nawet poczułem się osaczony przez tych „pobożnych”. Co ciekawsze, chociaż nauki biblijne zakonnic wydawały mi się czymś ciekawym, to miałem poważne wątpliwości, czy ten opis świata jest prawdziwy. Najbardziej poruszyło mnie jednak, kiedy dowiedziałem się o istnieniu buddyzmu. O ile wiedziałem, że żydzi (w tym wypadku z małej literą) nie uznani Jezusa, a muzułmanie mają go tylko za prorok, oraz że kiedyś ludzie wierzyli w Zeusa bądź Światowida1; tyle fakt, iż do dnia dzisiejszego przetrwała jakaś zupełnie inna religia był dla mnie szokiem. I naturalne pytanie: Czemu to my, a nie oni, mamy mieć rację? Oprócz tego dość nieprzyjemnym przeżyciem było dla mnie, jak siostra opowiadając nam o „Objawianiach fatimskich” pokazała nam rysunek ognia piekielnego. Wiem, że ówczesny szok spowodował u mnie ranę na całe życie.
Sytuacja zmieniła się diametralnie podczas mszy inauguracyjnej z okazji rozpoczęcia pierwszego dnia szkoły. Wówczas proboszcz zagrzmiał:
„Czym jest niedziela? Dla pogan dniem biwaku, dla nas dniem modlitwy w kościele!”
Mama stała zawstydzona na końcu świątyni, a po powrocie do domu stwierdziła, że teraz będziemy chodzić regularnie. W sumie szybko polubiłem te coniedzielne msze i nabrałem dziecięcej religijności. Cieszyłem się, że przestałem być niedowiarkiem. Z tym zapałem przystąpiłem do pierwszej komunii. Chociaż było to duże przeżycie, to jednak sama uroczystość była nieco spłaszczona do rodzinnego przyjęcia, a chyba sam zapał zaczął się jakoś wyczerpywać.
Chyba jak w domu niby się chodzi do Kościoła, ale nie wymaga się, żeby tam słuchać, nie pielęgnuje się prawd wiary, a etykę chrześcijańską spłyca się do „nie zabija, nie kradnij”, to dziecko wyrasta w najlepszym wypadku na katolika letniego. Tak właściwie to nawet rodzicom niezbyt zależało, żebym był pobożny, a nawet moje kolegowanie się z dziećmi z rodzin, które są „dewocją” było widziane jako pewne zagrożenie. Straszakiem był dziadek od strony matki, który za młodu „biegał do kościoła”, a potem został świadkiem Jehowy.
Gdy poszedłem do państwowego gimnazjum zaczęły się pierwsze objawy kryzysu wiary. W klasie prawie wszyscy byli antyreligijni (chociaż tylko nieliczni nie przystąpili do bierzmowania). Natomiast u mnie było coraz więcej pytań. Najwięcej było o zbawienie. Z jednej strony był ten strach przed piekłem (zapoczątkowany przypuszczalnie jak pisałem w zerówce), z drugiej było to domowe (a podsycane przez promowane w mediach, a czasami nawet na parafii „plusowe chrześcijaństwo”) przekonanie, że do nieba (nawet nie czyśćca) to idzie się za samo nie bycie zbrodniarzem. Tak więc kręciłem się między dwiema skrajnymi podstawami popadając w coś, co Jezuici zwą „sumieniem faryzejskim”. Był to jednak „faryzeizm” niesztampowy, gdyż samokrytyczny. I tak narodziło się poczucie winy, które było jedną z przyczyn depresji.
W liceum większość moich znajomych stanowili poganie (czasem dosłownie), chociaż spotykałem też „religijnych świrów”, którzy tylko obrzydzali kościół. Mnie najbardziej dręczyło, czy ktokolwiek jest tak zły żeby zapracować na wieczne potępienie. Zastanawiałem się kim (wśród osób publicznych, ale też moich znajomych) są ci nieliczni. W tych myślach piekło nie było brakiem Boga, lecz wiecznym „obozem koncentracyjnym”. W wierze trzymał mnie tylko fajny (choć też czasem popadający w faryzeizm) katecheta, oraz sprawy tożsamościowe (wszak Polacy to katolicy).
Na studiach było już zupełnie nie katolicko. Dalsze chodzenie na mszę nie miało sensu. W kościele nudziłem się, w prawdy wiary powątpiewałem, nie wszystkie przykazania chciałem przestrzegać, a presja rówieśnicza była jednoznaczna. Poza tym katolicyzm był tą religią, która straszy. Po pierwszym semestrze postanowiłem udać się do buddystów. W sumie wiedziałem o nich bardzo niewiele. Na przestrzeni lat pociągały mnie różne wyznania, islam, zielonoświątkowcy, mormonizm, chrześcijaństwo bez denominacji, ale w buddyzmie było to ciekawe, że karze nie piekłem, ale przelotną krzywdą w nowym życiu. Co interesujące, jak miałem się później dowiedzieć, w buddyzmie też jest piekło, ale przejściowe.
Na praktykowaniu buddyzm spędziłem około pięć i pół roku. Byłem w trzech sanghach (najpierw w jednej Tybetańskiej, potem w dwóch zen). Byłem nawet w świątyni zenistycznej we Francji i otrzymałem buddyjskie imię (Harmonijna współpraca serca). Chociaż może się to wydawać krótkim okresem z perspektywy całego życia, to i tak chyba dużo się dowiedziałem. Był to okres trudny dla praktykujących w Polsce. Środowiska Radia Maryja i Frondy przeprowadzały wtedy w mediach obszerną akcję przedstawiania tego, co wschodnie jako dzieło szatańskie. Właściwie nie dało się wpisać wtedy w Google hasła zen czy medytacja, żeby nie natrafić na straszenie opętaniem. Miałem nawet kolegą, który wydzwaniał do mnie regularnie, strasząc mnie szatanem, piekłem i (wersji łagodniejszej) czyśćcem, aż musiałem jego telefon przestać odbierać (wtedy jeszcze nie umiałem blokować numerów). Zrobiłem to po tym, jak w efekcie nerwów związanych z rozmową z nim przyśnił mi się diabeł.
W Polsce wspólnoty buddyjskie nie mają charakteru specjalnie religijnego (chociaż rejestrują się jako związki wyznaniowe). Elementy modlitewne są w nich albo usunięte, albo ograniczone do absolutnego minimum. Wielu praktykujących nie wierzy w żadną reinkarnację. Niektórzy nawet unikają hasła „buddyzm”, wpadając przy tym w Gombrowiczowską „synczyznę”. Nie ma to w sumie wiele wspólnego z Azją, gdzie buddyzm jest religią, często bardziej wojowniczą niż islam czy judaizm. Nic dziwnego, że szokiem była dla mnie wycieczka do Japonii, gdzie poznałem buddyzm ludowy, często zabobonny i bałwochwalczy. W zachodnich szkołach medytacji próbuje się te elementy wygumkować.
Dla jasności, nie byłem pełnym buddystą, bardziej eklektykiem religijnym. Przez większość praktyki nawet nie negowałem Bóstwa Chrystusa.
Co do polskich wspólnot buddyjskich (może lepiej napisać postbuddyjskich?) mam wiele spostrzeżeń. Ograniczę się do tego, co najważniejsze. Z elementów krytycznych wymienię dwa.
W kościele często raziło mnie, że katolicy są bezmyślni. Chodzą w święta do kościoła, a nawet nie wiedzą, czego to święto jest rocznicą. Szybko okazało się, iż praktykujący buddyzm są jeszcze gorsi. Tam ludzie nie wiedzą zupełnie nic. Niektórzy nawet tej niewiedzy dodają pewną wartość.
Druga uwaga krytyczna to kult przywódców duchowych. Mistrzowie medytacji mają opinię „oświeconych (przebudzonych)” czyli de facto nieomylnych i bezgrzesznych. Nawet jeśli ten opis jest na poziomie teoretycznym uproszczeniem, to na poziomie praktycznym już nie. Jest to pochodną konserwatywnej, kastowej cywilizacji azjatyckiej. Ludzie zapominają, że egalitaryzm jest wytworem świata abrahamowego. Co istotne z biegiem lat coraz gorzej oceniam tych guru. Nawet Dalajlama okazał się osobą kontrowersyjną (nie negując niektórych ciekawych elementów jego myśli). Chyba jedynym nie skompromitowanym nauczycielem jest (właściwie to był, gdyż nie żyje) Thich Nhat Hanh.
Są jednak i dobre elementy. Tutaj szczególnie zwróciłbym uwagę na docenienie warstwy duchowej i nauk o umyśle. Ludzie, którzy przychodzą do sangha naprawdę szukają ciekawych doświadczeń. Szkoda, że w katolicyzmie często spłycamy modlitwę i medytację.
Pomijając te kwestie było coś co powodowało, że w buddyzmie czułem się zagubiony. Problem był prosty. Podobały mi się metody medytacji zen, proste i zupełnie nie magiczne. Ale radiło mnie, że zen nie ma teologi, a filozofię ogranicza do minimum. W zen nie informują cię jak przejść do następnego wcielenia, gdyż reinkarnacja nie jest ważna. Nawet nie musisz w nią wierzyć. Czy istnieje Bóg? Nie usłyszysz „tak”, nie usłysz „nie”, nie usłysz „nie wiem”. Nawet „nie wiem” jest formą odpowiedzi. Nie znaczy to, że buddyzm jest anty teologiczny. Rozbudowane nauki, na miarę katolickiej scholastyki, można spotkać w nurtach tybetańskich. Tam jednak metody medytacji były nie dla mnie. Buddyzm Tybetański jest jawnie okultystyczny. I tu dochodzimy do sedna sprawy; jestem człowiekiem cywilizacji łacińskiej2. Człowiek cywilizacji łacińskiej może siedzieć w zen, ale minimalizm intelektualny zen nigdy nie zadowoli jego ciekawości; może zaczytywać się w dziełach lamów, ale ich operowanie z demonami będzie go gorszyło.
Nic dziwnego, że z czasem zacząłem wracać do kościoła. Nie był to prosty proces. Polegał na coraz większej liczbie dochodzących do mnie mniejszych i większych sygnałów. Szok po abdykacji Benedykta XVI i wprowadzenie przez Franciszka jezuickiego stylu; nieplanowane obejrzenie Dekalog X, a potem planowane obejrzenie wcześniejszych części ect. Były chwile piękne, były i trudne.
Jedna pozostało jedno pytanie – jak być katolikiem, skoro katolicy wierzą w wieczne piekło? Szukając odpowiedzi kupiłem książkę wybitnego teologa Wacława Chryniewicza – „Nadzieja zbawiania dla wszystkich”. Myślałem, że przy pomocy mocnej argumentacji udowodni on, ze piekło będzie puste. Tymczasem on tylko wykazał, że kościół nigdy ostatecznie nie orzekł, iż ktoś został lub zostanie wiecznie potępiony. Można więc żyć nadzieją powszechnego zbawienia. Tylko tyle. Ta lektura zupełnie odmieniła moje podejście. Wreszcie zrozumiałem. Nie warto straszyć piekłem, ale też nie warto z góry mówić o tym, że na pewno będzie puste. Trzeba natomiast żyć nadzieją, ale i wiedzieć, że zbawienie i potępienie to wielka tajemnica.
I tak wróciłem czynnie do Kościoła (biernie chyba byłem w nim zawsze?). Kiedy pierwszy raz przyjąłem komunię, było jednocześnie wielkie wydarzenie i najzwyklejsza chwila. Wreszcie pojąłem słowa mistrza zen Shunryu Suzukiego:
„Ludzie myśleli, że ujrzenie słynnego pasma gór (…) musi być cudowną rzeczą. Ale jeśli się tam udasz, zobaczysz po prostu wodę i góry. Nic specjalnego”.
Pojąłem- to jednak złe słowo. Ja to poczułem. Albo jeszcze lepiej – przeżyłem.
Na końcu jedno. Katolicyzm to nie tylko zbiór nakazów i prawd wiary. To również wielka tradycja praktyk duchowych (choćby jezuickich). Kościół daje ci możliwość wielu doświadczeń. Możesz jak w zen doświadczyć pustki. Ale możesz i w inny sposób ujrzeć miłość Boga. Nigdy nie przywiązuj się do samych doświadczeń. Bądź przywiązanym do Stwórcy.
Marak Adam Grabowski
Warszawa 2024
1Teraz wiem, że wielu badaczy kwestionuje „Polską mitologię”.
2Tworzą ją narody katolickie i Anglosaskie.